Gdy pierwszy raz zawitałem w jej progi zrobiła na mnie niesamowite wrażenie: podeszła pod autokar krokiem modelki, ale tak zjawiskowo...! – odebrałem to jako zbyt nienaturalne (być może z uwagi na przaśność egzystencji w kraju, skąd przybyłem).

 

 

[Książka na przedpłaty]

Uprzednio:https://mikro-makro.neon24.org/post/159351,tego-nie-zobaczysz-23-chciel

 

 

Część II Tam [Część I Do; Część III Z powrotem]

 

Rozdz. 24 Chantalle i Staszek

 

Gdy pierwszy raz zawitałem w jej progi zrobiła na mnie niesamowite wrażenie: podeszła pod autokar krokiem modelki, ale tak zjawiskowo...! – odebrałem to jako zbyt nienaturalne (być może z uwagi na przaśność egzystencji w kraju, skąd przybyłem), a dla niej pewnie zwyczajne, bo w końcu żyła w samym centrum kurortu o światowej renomie. Odziana skąpo kroczyła ku nam jakoś tak wyuzdanie, jakby wprowadzała zawodnika na arenę kickboxingu.

Je suis Chantalle– to głośno do wszystkich, którzy kręcili się już przy bagażowych lukach.– Salvin jestem. Podała mi rękę, którą, gdy się zorientowała, że się pochylam, machinalnie chciała cofnąć, ale zdążyłem jej dłoń uścisnąć, przytrzymać i szarmancko pocałować. Roześmiała się tak perliście, że nie wiedziałem, czy zrobiła to, by mi się przypodobać, czy jest to tylko jakaś maniera „słodkiej idiotki”.

 

Niemniej zrobiła na mnie wrażenie! Ponieważ od razu miałem ochotę zacząć ją podrywać, „może nawet z perspektywą zaciągnięcia kiedyś do łóżka...” pomyślałem. To zresztą odżywało za każdym razem, kiedy miałem okazję choćby przechodzić obok niej, zagadać, albo stykać się z nią służbowo. Chantalle była zawsze jakby z rozłożonymi ramionami (ja wyobrażałem sobie: i nogami...!) – całą sobą zapraszająca, zachęcająca do cieszenia się życiem.

 

Tłumaczy mi, gdzie ustawić autokar po rozładowaniu grupy, bo hotel jest w samym centrum, bez własnego parkingu. I rzuca, znów potrząsając ciałem, zwłaszcza głową, z długimi włosami pokolorowanymi w pasemka, śmiejąc się koloraturowo:– Za chwilę będzie czekał w holu mój znajomy, wasz rodak, który tu mieszka w Nicei... Jest zaciekawiony moim kontraktem z Polakami, chciałby cię poznać...

 

Kiedy wreszcie, kierowcy i ja, z walizkami na kółeczkach, jako ostatni wtaczamy się do holu, Chantalle wskazuje nam pokoje (mnie jedynkę), i znów kokieteryjnie patrzy mi w oczy: –MonsieurStanislas zaraz tu będzie.

 

Jestem zmęczony po podróży, a tu powietrze lepkie, gorąc mocniejszy, wyraźniejszy, bo podbijany przez wilgotność z pobliskiego morza, która kisi się w centrum, gdzie nie ma przeciągów i nie czuje się nadmorskiej bryzy, co by potrafiła w tej duchocie zamieszać, a ludziom pozwoliła nabrać parę haustów świeżego powietrza w płuca … Decyduję: najpierw prysznic, dopiero potem jakiś tam „pan Staszek”!

 

No nie!!! – przecieram oczy ze zdumienia, gdy schodzę do holu. Z cienia, spod doniczkowej palmy rosnącej pod oknem, rusza ku mnie Staszek, kolega z uczelni. On też wydaje się, że jest zaskoczony.[Salvin później pokapuje się, że nie wiedział, kto tu przybędzie w roli pilota, więc nie była to jedynie dobrze odegrana rola zdziwienia.]Witamy się „graba w grabę”.

Mieszkam nieopodal, zapraszam, ludzi już rozlokowałeś, a jutro plaża... Laba. Mamy więc czas, żeby pogadać.Bierze mnie za ramiona i wyprowadza przed hotel.– Mieszkam tam– pokazuje ozdobny, ażurowy, wyoblony balkon wysoko, pod mansardą, w narożnej kamienicy dwa skrzyżowania w głębi.

 

Gnieździ się w jednoizbowej kawalerce z aneksem kuchennym. Pracuje jako pielęgniarz w domu starców. Demonstruje mi swoją pasję – dla mnie to zupełna nowość – „buszowanie w sieci”. Nazywa się tosurfing. Niby coś łapię, kojarzę... Nowe określenie „żeglowania”, od jakiegoś czasu w znaczeniu ślizgania się na specjalnej desce unoszonej przez czoło fali morskiej; termin, który znam. Ale on, jak słyszę, opowiada mi jeszcze o czymś innym... Ja jestem wtedy co najwyżej na etapie „Buszującego w zbożu” Salingera. Staszek wychwala pod niebiosa France Telecom i ich zasoby internetowe, z których po kilka godzin dziennie korzysta.Surfuje, b u s z u j e... –Uczę się, rozwijam, poznaję (i lepiej rozumiem) świat. Także siebie i l u d z k o ś ć– podbija użycie tak górnolotnego słowa. Przecieram oczy ze zdumienia. Terazmesje Stanislas, dla mnie dawny Staszek z psychologii na UJ-ocie. Jednak zdaje się już nie „dawny” – mam do czynienia z innym człowiekiem.

 

Staszek był – moim zdaniem – pierwszym raperem w Polsce, bo pewnie na świecie jakąś melorecytację w stylu „śpiewać każdy może” można było spotkać dawno i w różnych zakątkach globu, choćby w kręgach rytmiki szamańskiej. Ale Staszek w Krakowie... To był KTOŚ. Kabareciarz, który monologował recytując śpiewnie własne absurdalne teksty, dziwnie rymowane, dowcipne, autoironiczne. Rytm wystukiwał sobie jakimś patyczkiem uderzając w stojak mikrofonu lub w co popadnie. Nie było w tamtym okresie żadnego spotkania klubowego, żeby zgromadzonej młodzieży nie rozbawiał swym występem. Staszek – nucący fałszywie, choć zrozumiałym szeptem, ot taka rola „ujawnionego publice” dziwacznego suflera. Sam za każdym razem omal nie spadałem z krzesła, gdy śmiałem się do rozpuku oglądając jego „monologi beztalencia”, które ni to wyśpiewywał, ni to plótł, ni to wolapikował owym – jak już powiedziałem – szeptem scenicznym.

 

Widzom się to bardzo podobało – był odkrywcą czegoś takiego, co swoją formą wnosiło coś swoistego do świata kabaretowego, który wówczas był najważniejszym nurtem kontestacji kulturowej wobec tamtego ustroju... „Zabić komunę śmiechem” – stale wiszące nad Polską hasło wydawało się dla wszystkich „kruszących” PRL czymś tak naturalnym jak światło słońca nad horyzontem.

 

Przypominam mu to: – Pamiętasz, napisałem ci nawet dowcipny tekst, który kilka razy, zdaje się, publicznie wykonałeś... – a on na to macha lekceważąco ręką. Było, minęło. –Masz program zwiedzania?, bo przecież to wycieczka, a nie tylko plażowanie... –rzuca konkretnie, ucinając mój entuzjazm wspominkowy.

Coś tam przygotowałem – bąkam – na podstawie lektury przewodników. Wiesz, szperałem w bibliotekach, trochę pośpiesznie, bo byłem zalatany, stale w podróży na zlecenia innych biur. Ale jestem historykiem sztuki – „czytam” z fasad, znam ze studiów zasoby muzealne, także te na Lazurowym Wybrzeżu. Oczywiście teoretycznie, bo jestem tutaj pierwszy raz...

A widzisz...– i triumfalnie demonstruje mi teraz kopalnię wiedzy praktycznej, którą ma w swym komputerze, podłączonym do francuskiego dostawcy telefonii stacjonarnej.

 

Proponuje swój program zwiedzania, wyszukuje godziny otwarcia obiektów i przerwy na sjestę, możliwości parkowania, ceny biletów, dojazd, także komunikacją miejską, z podglądem terminarza przystankowego, także z przesiadkami, w wielu wypadkach poręczniejszą, aniżeli przebijanie się autokarem przez zatłoczone ulice, od skrzyżowania do skrzyżowania. A wszystko to spisuje na ekranie, poprawia i koryguje, na co każe mi zerkać zza pleców. –Przy okazji już się ucz i zapamiętuj, przyda ci się– wyjaśnia trochę jak sztubakowi. Na końcu wyciąga ten program z drukarki, wręcza mi i proponuje:– Mogę sobie wziąć wolne w pracy i pomóc ci na początku, bo słyszałem, że masz być rezydentem... Chcesz?

Jasne – wielkie dzięki... Wiesz, Nicea i okolice, Monako, Pireneje nadmorskie – to wielka aglomeracja, ciężka do ogarnięcia nowicjuszowi.

Będzie dobrze!– wstaje i podaje mi ręką. –Trafisz?

 

Wracam do hotelu, gdzieś podświadomie przybity, trochę zbity z tropu... mam mieszane uczucie o swojej wartości po tej wizycie u Staszka-Stanislasa.

 

Chantalle zaprasza mnie do „barowego podpiwniczenia” pod recepcją. Na jej widok ożywiam się, przedchwilowa załamka znika jakby ręką odjął. Grupa jest już po kolacji, ale dla mnie została micha francuskiej sałaty z fasolą i tuńczykiem w sosie winegret, bagietka, i najważniejsze! – beczułka z kranikiem, z której mogę utoczyć sobie czerwonego wina do pucharu...

Ile zechcesz!– śmieje się zachęcająco. Spostrzegam, a jednak!, że podoba jej się, jak mierząc ją od góry do dołu, „rozbieram” feromonowym spojrzeniem. Włącza cicho muzykę, miejscową („–Nasz folklor”), i kiedy patrzę na nią jak na j e d n a k łakomy kąsek (jest przecież po czterdziestce, dużo ode mnie starsza, z tym że z jej wyglądem i sposobem bycia...), mając ochotę wstać, wziąć w ramiona i zatańczyć, nagle, jakby czytając w moich myślach i nie chcąc dopuścić do realizacji tego zamiaru, życzy mi smacznego, i wznosząc się po krętych schodach do holu, tak że widzę jej prawie „podwiązkowe” uda, rzuca ze śmiechem z góry: –Bonne nuit, miłych snów...

 

[Salvin nie zorientował się, że Staszek, blisko znając się z Chcielem, jako rówieśnik z czasów krakowskich, dostał zadanie przyjrzenia się realizacji tej pilotażowej wycieczki. Miał pomóc przewodnikowi na starcie, a zarazem realnie ocenić, czy ten podołałby powierzonej mu rezydenturze na cały sezon.]

 

 

Ciąg dalszy nastąpi

 

[By skosztować kawy włoskiej z pierwszej ręki zerknij naAllegro/italiAmo_caffe; po zakupie upomnij się – dorzucam moim Szanownym Klientom/Czytelnikom, z własnych zasobów bibliotecznych, wybraną losowo jakąś książkę gratis.]


Tekst, na prawach pierwodruku prasowego, ukazał się na łamach kanadyjsko-amerykańskiego tygodnika polonijnego "Głos" nr 49/2020 (02-08.12), s.16.


Możliwość nabycia ukończonej powieści w formie książkowej poprzez przedpłaty ratalne – patrz tutaj:https://allegro.pl/oferta/przedplata-powiesc-o-kawie-autor-zygmunt-korus-9664865441